Strona główna > Premier League > Sztuka wyboru (mnie się nie udało)

Sztuka wyboru (mnie się nie udało)

Czasami nawet weekend Premier League potrafi pokazać, że życie to prawdziwa gra wyborów. Śledząc losy „wielkich chłopców” angielskiej piłki można było doprowadzić się do rozcięć na żyłach. Z kolei gdzieś w oddali, nieco ekipy mniej błyszczące w blasku fleszy dostarczały całe kopalnie adrenaliny.

Eksplozji emocji trzeba było szukać w dolnych rejonach tabeli EPL

Sobota i niedziela były dla mnie koszmarem, którego od Premier League nigdy nie doświadczam. Cztery na cztery mecze, które zdecydowałem się obejrzeć do przerwy kończyły się bez bramek. Co gorsza, aż trzy z nich dojechało z takim wynikiem do samego końca. W głowie ułożyłem sobie teorię deszczową. Coś musiało wytłumaczyć podobne anomalia w angielskim futbolu. Dlatego uznajmy, że deszcz lejący strugami na większości stadionów skutecznie zabił tę kolejkę dla wielkich klubów. Bo zespołom z dolnych rejonów tabeli w niczym to nie przeszkadzało: Sunderland miał gorącą, acz przegraną końcówkę z West Bromwich, a Wigan wygrało spotkanie w doliczonym czasie gry.

Najlepsze z puli bezbramkowców okazało się starcie Swansea z Liverpoolem. Z góry wiadomo było, że obie drużyny lubią długo i krótko poklepać podaniami. Tak też poczynili. Z biegiem czasu starcie zmieniło się w indywidualny pojedynek świetnego Pablo Hernandeza od Łabędzi, którego uciszyć próbowali ofensywni piłkarze The Reds.

Głęboka rozpacz kibica spragnionego klasowej piłki mogła za to dopaść obserwatora zmagań Aston Villi z Arsenalem oraz, niestety, Chelsea z Manchesterem City. W pierwszym meczu bardzo solidna organizacja pomocy The Villans zneutralizowała Santiego Cazorlę. Kanonierzy biegali w sobotę z wyraźnego przymusu, a ich akcje rozwijały się wolno lub jeszcze wolniej. Przynajmniej na tle przeciętnej reszty wyróżnić mógł się Wojciech Szczęsny. Polaka przywołano do tablicy raz, a porządnie. Czubkiem palców strącił strzał Bretta Holmana na poprzeczkę. Na tym ekscytacja się skończyła.

Przywitanie Beniteza w niebieskiej części Londynu

W przypadku pojedynku na szczycie wiele mówi fakt, iż jego najciekawszym wydarzeniem było przyjęcie Rafy Beniteza przez trybuny. W piątek pisałem o potencjalnych trudnościach nowego bossa Chelsea z fanami, ale wydarzenia przeszły wszelkie oczekiwania. Okrzyki „Wypi******j Rafa, nie jesteś tu chciany” i wszędobylskie kartki z napisem „Rafa out” skutecznie obrzydziły debiut 52-letniego menedżera. Sympatycy The Blues w 16. minucie pokazali, kto skradł i wciąż trzyma na własność ich serca – przez całą minutę wyli na chwałę Roberto di Matteo (16 było numerem RdM w Chelsea).  Z radą dla Beniteza pospieszył rywal z niedzieli, Roberto Mancini. Pytany, co trener The Blues musi zrobić, aby zyskać zaufanie kibiców odpowiedział: „wygrywać, wygrywać, wygrywać, wygrywać, wygrywać, wygrywać każdy mecz. Myślę, że pomogą tylko wyniki.”

Benitez na Stamford Bridge siedzi chwilę, ale już bez problemu można było dostrzec jego wizję w taktyce. Hiszpan rozkazał swoim skrzydłowym nieustanne wracanie się do obrony i chronienie boków. Przesunął Oscara na flankę, mając świadomość, że z tyłu wykona lepszą robotę niż Eden Hazard. Dzięki temu Chelsea faktycznie nie dała poszaleć przyjezdnym z Manchesteru i dopuściła gości do tylko jednej świetnej okazji przy główce Sergio Aguero.

Ręka Rafy odbiła się także na wykorzystywaniu Fernando Torresa. Numer 9 w The Blues dużo częściej niż dotąd walczył w powietrzu (podobnie jak robił to na Anfield Road). W drugiej połowie Hiszpan momentami przypomniał tę sensację, która terroryzowała rywali Liverpoolu (pamiętasz to, Nemanjo Vidiciu?:). Torres dwukrotnie wypuścił sobie piłkę za stopera rywali, ale miał pecha do doskonałej dyspozycji Vincenta Kompany’ego, który zdołał łatać te dziury. Obiecująca dla sympatyków The Blues powinna być też sytuacja z 61. minuty, gdy Torres w polu karnym nie myślał o 13283180312 wariantach podań, a odpalił strzał z podbicia. Pofrunęło tuż nad poprzeczką. Coś mi się wydaje, że dawny El Nino może wrócić na murawy Premier League.

Tematy do debaty:

1) Manchester United po raz szósty (!) w sezonie ligowym potrafił odrobić stratę gola i wygrać mecz. Ten uciążliwy dla serca sir Alexa Fergusona sposób na trzy punkty dał Czerwonym Diabłom aż 60% tegorocznych zwycięstw. Tym razem prowadzenie na Old Trafford roztrwoniło Queens Park Rangers. Warto pomyśleć nad tym, aby United zaczynali wszystkie spotkania od 0:1 – wtedy idzie im zupełnie inaczej. Bramkę na 2:1 zdobył Darren Fletcher, który wrócił tym meczem do walki w Premier League po roku przerwy (wcześniej grał w pucharach).

2) Bohaterem weekendu i Aliego Al-Habsiego został Jordi Gomez z Wigan. Piłkarz zdobył najbardziej klasycznego z klasycznych hat-tricków: gole strzelał lewą i prawą nogą oraz głową. Uczcił tym samym urodziny właściciela klubu Dave’a Whelana. Jego trafienie z ostatnich sekund uratowało Al-Habsiego, który zaliczył katastrofalną wpadkę przy chwytaniu śliskiej piłki i sam wrzucił sobie gola na 2:2 (do zobaczenia na blogowym profilu na Facebooku). Zupełnie bezcenna była mina omańskiego bramkarza po trafieniu kolegi z zespołu. Kamień spadający mu z serca spowodował małe trzęsienie ziemi w Japonii…  (Swoją drogą, Gomez został drugim Hiszpanem w historii Premier League z hat-trickiem. Wiecie, kto był jego poprzednikiem?:)

3) Southampton nie zatrzymał się po zeszłotygodniowym zwycięstwie w „El Sackico” i tym razem z rozpędu rozbił w proch i pył Newcastle United. Świętych cudownie napędzał kwartet ofensywny, któremu dyrygował fantastyczny Gaston Ramirez. Wynik 2:0 stanowi wielki komplement dla Srok, ponieważ Southampton dwukrotnie obił poprzeczkę i raz słupek.

Ciekawostkę w Newcastle stanowi bilans Alana Pardewa w Premier League po podpisaniu aż 8-letniego kontraktu w klubie (pisałem o tym tutaj). Od tamtej chwili Sroki wygrały raz, raz zremisowały i aż czterokrotnie przegrały. Miejmy nadzieję, że nikomu nie przyjdzie do głowy zarzynać długo wyczekiwanej stabilizacji w klubie z północy Anglii…

4) Jedno z największych rozczarowań początku sezonu wreszcie pokazało pazur. O Clinta Dempseya zabijało się pół ligi, ale Amerykanin początek w Tottenhamie miał mizerniutki. Przeciwko West Hamowi zagrał na poziomie swoich dni w Fulham. Z pozycji ofensywnego pomocnika rozdawał kapitalne podania do wbiegających napastników. Asysty przy trafieniu Garretha Bale’a nie powstydziłby się Xavi lub Andres Iniesta. Serio…

Zostaw komentarz