„Gruby kelner” odzyskał blask
Jego związek z Chelsea od początku przypominał koszmar. Jednak ten romans dla obu stron zakończył się niespodziewanym happy endem. Teraz Rafael Benitez obrał sobie za cel przełamanie swojego włoskiego fatum.
Mecz o reputację
Przy eksplozji entuzjazmu, on stanął nieco na uboczu. Z delikatnym uśmiechem na twarzy trawił poczucie spełnionej misji. Benitez nie pchał się na czoło świętujących zdobycie pucharu za triumf w Lidze Europejskiej. Ale jego piłkarze o nim nie zapomnieli. Hiszpański trener mógł potrząsnąć kolejnym trofeum w swojej karierze.
Jeden mecz w Amsterdamie ważył o ocenie dokonań Beniteza na Stamford Bridge. Gdyby przegrał, przepadłby bez pamięci. A był tego bliski. Benfica co rusz rozmontowywała Chelsea i nadawała ton wydarzeniom na boisku. Przez długie minuty spotkanie było tak jednostronne, że The Sun pisał „wyglądało to, jakby tonący chwytał się każdego fragmentu zatopionego statku przed ostatecznym utonięciem”. Jednak The Blues i Benitez nie poszli na dno. Głową Branislava Ivanovicia zapoczątkowali koszmar Benfiki, która w ciągu nieco ponad dwóch tygodni roztrwoniła szansę na trzy puchary.
Gruba skóra
Hiszpański trener nie zrobił cudu na miarę wygrania Ligi Mistrzów przez Roberto di Matteo. Nie przejdzie do historii Chelsea w gronie ukochanych menedżerów. Mimo to nic nie wymaże go z kronik klubowych, bo to za jego krótkiej kadencji The Blues skompletowali trzecie trofeum w rozgrywkach UEFA.
Czas Beniteza w Londynie nie był czystym pasmem wielkich sukcesów. Przed swoją chwilą chwały Hiszpan musiał zebrać ciosy za odpadnięcie w półfinałach Pucharu Ligi i Pucharu Anglii. Nie udało mu się także zabrać złotego krążka z Klubowych Mistrzostw Świata. Te potknięcia tylko umacniały nienawiść kibiców, którzy z klubu wyrzucali go od pierwszego dnia. „Gruby hiszpański kelner”, „Tymczasowy” – palety szyderstw nie brakowało.
Właśnie te okoliczności sprawiły, że ostateczny bilans Beniteza prosi się o przymiotnik „spektakularny”. Hiszpan zapanował nad chaosem i utrzymał skład we względnym ładzie. Niezrażony niechęcią trybun realizował swój plan. Pamiętajmy, że jedyny mecz przy życzliwej sobie publice rozgrywał w… kwietniu na liverpoolskim Anfield Road. Nie zwątpił w swój trenerski nos, choć wracał do pracy po dwóch latach przerwy i ciężkim doświadczeniu z Interem Mediolan.
Benitez nie rozkochał kibiców Chelsea, ani jej piłkarzy. – Niektórzy menedżerowie budują relacje i zbliżają się do ciebie. On nie jest takim typem. Inni trenerzy trzymają dystans i Rafa jest temu bliższy – przyznał Frank Lampard. Hiszpan był już taki w Liverpoolu, gdzie najlepsze zagrania nagradzał słowami „dobra robota”.
Nawet najbardziej wylewnemu trenerowi trudno byłoby kipieć entuzjazmem, gdyby wszedł w skórę Beniteza. Hiszpan szybko pojął, że Chelsea to tylko krótki epizod. Miał wyznaczony termin egzekucji, dlatego swój czas wykorzystał jak tylko się dało. – Wszyscy wiemy, kto będzie tu następnym trenerem. Każdy dowiedział się tego ze sportowych działów. To nie mój problem, co zdarzy się za rok, ale mnie tu już nie będzie – przewidział trafnie 53-letni szkoleniowiec. Duch Jose Mourinho uprzykrzał mu życie w Interze i wrócił także podczas pracy w Chelsea.
WNF #5 Heros jednego turnieju
Mała okrągła rocznica – piąty odcinek vlogowy. Dziś znów wracam do Włoch do jednej z najbardziej zaskakujących karier w historii futbolu na najwyższym poziomie. Poznajcie rok z bajki Salvatore Schillaciego!
Pięć lekcji z dominacji Bayernu
Bayern Monachium może myśleć już o trzecim półfinale Ligi Mistrzów w czterech ostatnich sezonach. Bawarczycy znaleźli złoty środek na zneutralizowanie Juventusu i sami pokazali, że porażka z Arsenalem była tylko wybrykiem natury. Czego nauczył nas wtorkowy hit na Allianz Arena?
1. Szczęście w nieszczęściu
Niejedno monachijskie serce zadrżało, gdy juz po kwadransie na boisku kuśtykał rozgrywający Toni Kroos. Młody Niemiec to ważna postać, bo specjalizuje się w wyszukiwaniu przestrzeni między liniami obrony rywali. Poza tym od pierwszego gwizdka udanie krył Andreę Pirlo. Jednak nie wytrzymała jego pachwina.
Pech Kroosa stał się szansą Arjena Robbena. Wejście Holendra przesunęło na środek Thomasa Mullera i niezwykle wzmocniło siłę skrzydeł Bayernu. Robben potrzebował tylko dwóch minut, aby pierwszy raz śmiertelnie zagrozić bramce Juventusu.
Monachijczycy zaczęli przeprowadzać znaczną większość swoich ataków prawą flanką, gdzie Robbena wspierał Philipp Lahm. Tym samym Bayern obnażył największą słabość systemu 3-5-2 Juventusu, gdzie skrzydłowy jest osamotniony w walce na boku z dwoma rywalami. Grający tam Federico Peluso musiał znacząco pohamować ofensywne zpędy i skupić się na ciężkiej harówce w obronie. Wolne dostał dopiero w drugiej połowie, kiedy Bayern zaczął atakować głównie środkiem boiska.
2. Bez głowy
Andrea Pirlo to serce i mózg rozegrania Juventusu. Pozostawianie mu wolnego miejsca na wymyślne podania zwykle kończy się źle lub fatalnie. Dlatego Bayern zaczął naciskać Pirlo już od pierwszego gwizdka. To włoski weteran stracił piłkę pod własnym polem karnym przy szczęśliwym golu Davida Alaby.
Później nie było lepiej. W całym spotkaniu Pirlo uciułał ledwie 37 podań (widocznych na wykresie) na marnej, 70-procentowej skuteczności. To olbrzymi regres w porównaniu z innymi meczami Juventusu w Lidze Mistrzów, gdzie 33-latek zagrywa najczęściej w zespole (blisko 60 razy na mecz) z 84% dokładnością. Gospodarze odcięli od podań głowę ataku turyńczyków, dlatego reszta jego kolegów biegała zupełnie bez konkretnego kierunku.
Wychowany na Futbolu #2 Złowrogie catenaccio
W drugim odcinku vloga WNF zapraszam Was na wycieczkę na południe Europy. Włoska piłka kojarzy się ściśle z pojęciem catenaccio, którego nawet mądre eksperckie głowy w TV często używają w błędnym znaczeniu. Obalmy zatem wszystkie mity wokół tej „diabolicznej” strategii.
Anglio, nie mamy problemu
Ani śladu po angielskich drużynach w ćwierćfinałach Ligi Mistrzów. Ostatni raz takie cuda działy się, gdy Legia Warszawa biła się o półfinał z Panathinaikosem w 1996 roku, wcześniej eliminując w grupie Blackburn Rovers. Czy to oznaka zadyszki całej Premier League?
Może wskazuje na to sucha statystyka. Jednak czy awans Manchesteru United kosztem Realu Madryt, tak wysoce prawdopodobny bez surowej czerwonej kartki dla Naniego, nie odwróciłby zupełnie tego punktu widzenia? Pamiętajmy, że United i Arsenal żegnali się z rozgrywkami po dwumeczach z gigantami europejskiej piłki. Bukmacherzy widzą w nich obok Barcelony dwóch głównych kandydatów do majowego triumfu na Wembley.
Marne efekty daje mierzenie potencjału całej ligi przez pryzmat obecności jej przedstawicieli w Lidze Mistrzów. Z tego wynikałoby, że turecka Super Lig bije na głowę rozgrywki z Anglii, Portugalii, Holandii lub Ukrainy. Tak nie jest. Przygoda PSG w najlepszej ósemce w teorii pokazuje jakość Ligue 1. Ale chyba lepszym oddaniem kondycji ligi francuskiej są masowe zakupy dokonane zimą przez Newcastle bijące się o utrzymanie w Premier League. Sroki przebierały wśród liderów ekip walczących we Francji o europejskie puchary.
Analizując szaleństwa angielskich klubów w Lidze Mistrzów warto spojrzeć na szczegóły, które umykają pod odruchowym mówieniu o kompromitacji. Manchester City z Chelsea odpadały już w fazie grupowej. To brzmi źle. Ale warto wiedzieć, że ze swoim bilansem Chelsea została najlepszym klubem w historii Ligi Mistrzów, który przepadł w grupie. Nigdy zespół z 10 punktami, 16 strzelonymi bramkami i tak korzystnym bilansem bramek tak szybko nie żegnał się z rozgrywkami. W przypadku Manchesteru City nie do przecenienia jest ich niski współczynnik UEFA. Ze względu na lata przeciętności przed erą petrotransferów, The Citizens są losowani do dużo mocniejszych grup. Pechowo w dwóch ostatnich sezonach kończyli w zestawieniach jednogłośnie określanych jako grupy śmierci.
EURO 2012 alla Italia
Po EURO 2012 pozostało już tylko piękne, ulotne wspomnienie. Ostatnie tchnienie mistrzostw było dla mnie wyjątkowe – choć warunki oglądania nie pozwalały mi ocenić taktyki Hiszpanii w finale, mogłem dzielić emocje w rozkochanymi w calcio kibicami z Włoch w ich przepięknej ojczyźnie.
1 lipca był nieoficjalnym świętem całych Włoch. Może flag w oknach nie było wiele, za to ludzie krzyczący ze swoich skuterów i spacerowicze w koszulkach Azzurri nie dali zapomnieć, że Italia gra w finale.
Areną mojego finału EURO był plac w centrum dzielnicy mieszkalnej. Upalna pogoda, ciasnota i mnóstwo wygłodniałych sukcesów ludzi mocno zagęściło atmosferę meczu. Nic dziwnego, że pewna Włoszka straciła grunt pod nogami i zemdlała. Może to zasłabnięcie było symptomem przebiegu gry dla jej reprezentacji?
Widoczność znacząco ograniczały wszechobecne drzewa, plecy co wyższych kibiców i beznadziejnie jasny telebim, który stał się w pełni widoczny dopiero po 30. minucie spotkania.
Frekwencję podbijali dodatkowo mieszkańcy, którzy solidaryzowali się z tłumem z wysokości własnych okien lub balkonów. Stamtąd docierały obrazy domowych imprez czy kolacji organizowanych z okazji finału.
Samo oglądanie z Włochami i resztą turystów okazało się wciągającym przeżyciem, mimo opisanych wyżej niewygód. Burzliwe oklaski przy najmniejszym nawet udanym zagraniu Azzurri, szczodra gestykulacja – mój włoski jest mizerny, ale tej nocy byłem jednym z nich. Łapałem się za głowę po niecelnych strzałach Mario Balotelliego oraz milczałem jak grób, gdy kolejne gole wciskali Hiszpanie…
W morzu fanów Włoch wyróżniała się jedna czerwona plamka, kobieta ubrana w koszulkę Hiszpanii i skacząca w powietrze po bramkach La Roja. Po zakończeniu spektaklu w Kijowie tylko ona miała uśmiech od ucha do ucha, dlatego wypadało tylko pogratulować wielkiego sukcesu jej bohaterom, co w imieniu kraju współgospodarza mistrzostw chętnie uczyniłem:)
Włosi, nie zważając na tęgie lanie, okazali się wiernymi kibicami, którzy wytrwali przy swoich niemal do ostatniego gwizdka. Z wielkim niezadowoleniem przyjęli informację o wejściu na boisko Thiago Motty, a frustracja tylko wzrosła, gdy pomocnik PSG musiał opuścić boisko już pięć minut później po urazie mięśnia.
0:4 i zamiast wyczekiwanej przeze mnie fiesty, trzeba było wracać do domu. Po drodze mijałem dziesiątki ludzi w niebieskich koszulkach, na których zdecydowanie wyróżniało się nazwisko Balotelliego. Czarnoskóry Włoch może śmiało nazwać się promotorem kampanii różnorodności na Półwyspie Apenińskim.
Moja wycieczka do Włoch miała jeszcze jeden piłkarski akcent. Poszedłem bowiem sprawdzić jak wygląda świątynia futbolu we Florencji, na której do niedawna kroki stawiał Artur Boruc. Stadion można było zobaczyć tylko z zewnątrz i moje oczy zobaczyły dowód, dlaczego włoskie areny mają miano przestarzałych.
Stadion Artemio Franchi wygląda bardziej jak blok mieszkalny z dawnych czasów. Siedziba silnej przecież Fiorentiny z Serie A nie umywa się do naszych aren na EURO 2012 lub nawet obiektów w Krakowie, Gdynii, Kielcach czy Lubinie.
Moja rozczarowana mina mówi wszystko – Włochy potrzebują impulsu do poprawy infrastruktury, takiego jaki w otrzymała Polska.
Jedynym przyjemnym miejscem w okolicach stadionu we Florencji był sklep klubowy Fiorentiny, ociekający w fioletowe barwy i z dumą prezentujący koszulki legend w historii klubu – od Sebastiena Freya do Luki Toniego.
Dziękuję Florencjo i kibice Włoch. Choć moje piłkarskie gusta są do gruntu angielskie, Italia zostawiła w sercu trwały ślad.
Juve na tropie weteranów
Sześć lat zajęło Juventusowi wylizanie się z ran po aferze Calciopoli. Stara Dama znów walczy o mistrzostwo Włoch. Wielka w tym zasługa Andrei Pirlo, ściągniętego przed sezonem za darmo z Milanu. Turyńska drużyna szykuje podobne ruchy w tegorocznej sesji transferowej. Juve myśli o wyciągnięciu z Mediolanu kolejnych weteranów – Alessandro Nesty oraz Clerence Seedorfa.
Obdarzony zmysłem wizjonera Pirlo wyciągnął zespół z Turynu na nowy poziom. 32-letni Włoch pociąga za sznurki wszystkich ataków Juventusu. Owocem jego pracy jest pierwsza pozycja Bianconeri w ligowej tabeli. W przyszłym roku ekipa z miasta Fiata znów zagra w Lidze Mistrzów. Występy w najlepszych europejskich rozgrywkach wymagają poważnych wzmocnień.
Mistrzowskie doświadczenie
Nesta i Seedorf na Lidze Mistrzów zjedli zęby. Pierwszy wygrywał turniej dwa razy, drugi puchar podnosił aż czterokrotnie. Obu latem skończą się kontrakty z Milanem, dlatego do Turynu mogliby przyjść, tak jak Pirlo, bez wydawania złamanego euro na kwoty odstępnego.
Pirlo przyznał w wywiadzie dla Sky Italia, że rozmawiał z Nestą o możliwości transferu do Juventusu. – Nesta u nas w następnym sezonie? Poruszyliśmy ten temat, ale to prywatne sprawy. On teraz gra w wielkim zespole i decyzję co do przyszłości podejmie po skończeniu sezonu – stwierdził Pirlo.
Turyńska gazeta La Stampa zauważa, że zażyłe stosunki piłkarzy nawiązane w Milanie i reprezentacji Włoch mogą wpłynąć na decyzję Nesty. 36-letni obrońca po przegranym dwumeczu Ligi Mistrzów z Barceloną zasugerował, że jego kariera na San Siro wydaje się dobiegać końca.
Conte nie wyklucza, Marotta zaprzecza
Trener Juventusu Antonio Conte pytany przez Tuttosport o Nestę i Seedorfa odpowiedział dyplomatycznie: – Nie wiem jak będzie, ale to świetni zawodnicy. Choć oni dobrze się czują w swoim dotychczasowym klubie. Jak dotąd zespół z Turynu oficjalnie nie rozmawiał z Milanem o ściągnięciu włosko-holenderskiego duetu. Dyrektor Juve Giuseppe Marotta odciął się od prasowych spekulacji.
Mimo wszystko Bianconeri pozostają faworytami do pozyskania stopera i pomocnika . Pirlo odszedł z Milanu, gdyż na zabój potrzebował nowych wyzwań. Świeże otoczenie może skusić także Nestę i Seedorfa, którzy w Mediolanie są już od dekady. Tylko czy w ich nogach jest jeszcze wystarczająco dużo sił na grę o najwyższe cele w Turynie? Juventus przy zakontraktowaniu tej dwójki ryzykuje niewiele, a może zyskać doświadczenie ludzi, którzy w piłkarskim świecie widzieli i powygrywali wszystko.
Alessandro Nesta w ostatnim tygodniu zaprzeczył plotkom o odejściu do Juventusu. Przyznał jednak, że prawdopodobnie opuści Milan. Jaka będzie ostateczna wersja zdarzeń – przekonamy się latem 2012.
Artykuł ukazał się w drukowanej wersji tygodnika „Tylko Piłka”, nr 15/2012, s.6.