Archiwum

Posts Tagged ‘Everton’

„Oglądam DVD, rosnę na króla strzelców Premier League”

Zakłady bukmacherskie to nie moja działka, ale na jeden mógłbym się skusić bez wahania. Czy Romelu Lukaku zostanie pierwszoplanową postacią światowej piłki? Tak jest – wyceniam to na kurs w okolicach 1.15. Wielkiego zarobku z takich przewidywań by nie było.

„Cholera, mam przegrane”

Everton wreszcie znalazł ligowego pogromcę, ale nawet w przegranym meczu biło od nich światło. Taką łunę ma jasna przyszłość 20-letniego Belga przewodzącego linią ataku The Toffees. Jego superforma to obok tworzenia ofensywnego duetu marzeń w Liverpoolu  (SAS, czyli Suarez And Sturridge – na cześć elitarnej jednostki brytyjskiego wojska i dawnego duetu Blackburn Shearer And Sutton) oraz wystrzału Aarona Ramseya to najciekawsze wątki początku sezonu Premier League.

Lukaku to żadna nowość, oczywiście. Na piłkarskiej arenie pojawił się jak 16-latek w Anderlechcie, gdzie rok później już świętował koronę króla strzelców. Takiej perły trudno nie dostrzec, więc i licytacja o jego usługi dobiła do dziesiątek milionów funtów. Ostatecznie wylądował w Chelsea. Klubie, gdzie wyniki potrzebne są już na wczoraj, z marnym klimatem pod hodowlę sportowych niemowlaków.

Tu z błogosławieństwem przychodzi system wypożyczeń, który na angielskiej ziemi sprawdza się wybornie. Można wymieniać dziesiątki gwiazd, które zyskały na dojrzewaniu w mniej stresujących warunkach, gdzie wynik ważny, ale konkurencja mniejsza – współczesne przykłady to Sturridge, Wilshere, Lampard, Terry… Lukaku swoją szansę dostał w West Bromwich. Jako najlepszy zmiennik ligi wchodził na dobicie rywali jednego z najprzyjemniejszych zaskoczeń poprzedniego sezonu. 17 uzbieranych goli dla The Baggies w lidze było wynikiem lepszym od jakiegokolwiek gracza Chelsea.

Mimo to po powrocie na Stamford Bridge nie czekała na niego lektyka i gwarancja miejsca w składzie. Jak tu upchnąć Lukaku, Fernando Torresa, Dembę Ba i nadciągającego jeszcze Samuela Eto’o na jedną pozycję? Nie żeby Belg nie miał szans w takiej rywalizacji. Jednak z konieczności szansę na występy byłby ograniczone. – Mogłem zostać i walczyć, ale nie chodziło o rywalizację. Jak masz 20 lat to potrzebujesz minut na boisku. Straciłem miejsce w reprezentacji, bo nie grałem przez rok w Chelsea – powiedział sam Lukaku. Na swoje żądanie, nie z woli Jose Mourinho, powędrował do Evertonu.

Ten ruch, na razie idealny w skutkach dla samego piłkarza i liverpoolskiego klubu, pokazuje mądrość tego młodziana. Są gorsze miejsca na otrzaskanie się w lidze niż ekipa rok w rok bijąca się o europejskie puchary. Można trafić gorzej niż pod skrzydła bardzo kumatego Roberto Martineza. Worek bramek, który Lukaku rozwiązał już od pierwszego meczu dla Evertonu spowodował lawinę wątpliwości. Dlaczego Mourinho wypuścił swojego najlepszego napastnika na wypożyczenie? W Chelsea na pewno nie miałby takiego kredytu zaufania i tylu minut doświadczenia do zebrania z boiska. W dłuższej perspektywie i The Blues opłaci się roczny pobyt 20-latka na Goodison Park.

Lukaku to chłop jak dąb. Nie od parady porównuje się go do Didiera Drogby. Jednak mimo znakomitych warunków fizycznych (191 cm i wielka muskulatura) to nie jest typowy adres posyłania długiej piłki. Górnych pojedynków za wiele nie wygrywa, ale do repertuaru w tym roku dodał coś, co wypycha go do czołówki snajperów Premier League. Poza wykańczaniem akcji zaczął pracować nad łączeniem ataków oraz grę tyłem do bramki. Lukaku nie widać teraz tylko w polu karnym, a coraz częściej przy linii środkowej.

Czytaj dalej…

Historie Szkotem pisane

Tygodnie narzekań złożyły się w jedno. Jedną chwilę wybuchu, gdy kopnięcia na każdym stadionie w Anglii miały znaczenie i dramat wpisany w 90. minut walki. Pomniejsze historie jak zachowanie ligowego bytu przez Norwich i Newcastle lub super Daniel Sturridge muszą jednak ustąpić miejsca rzeczom epokowym.

Glasgow – to tam zaczęły się bycze etapy historii United i Evertonu

Dwa stadiony oddalone o siebie o 45 minut drogi samochodem. Tysiące różnic między dwiema okazjami i kolejne tysiąc podobieństw. Historia Premier League w jedną niedzielę oddała hołd i zespoiła losy Manchesteru United i Evertonu. Oba kluby żegnały swoich „The Boss” ku wzruszeniu, owacji i poczuciu święta na całych trybunach.

Te przykłady same w sobie pokazały w pigułce ery, które właśnie się kończyły. Powtarzalne elementy każdego meczu (gol w końcówce, dobra kombinacja podań) widoczne w mnóstwie innych gier dały niezwykłą opowieść. Odpowiedni kontekst uczynił z tych okazji momenty pisania historii.

Sir Alex Ferguson pożegnał Old Trafford po ponad 26 latach wielkiej służby (której znaczenie podsumuję już po sezonie). Przywitał go szpaler złożony z pracowników, piłkarzy, sędziów – każdy chciał oddać mu zasłużony salut. Przemowa na koniec tylko udowodniła jego wielkość jako lidera. – Przez te lata klub stał przy mnie. Zaczyna się nowa praca i waszym zadaniem jest stać przy nowym trenerze – nawoływał legendarny Szkot. Zrobił podkład pod jego następcę, który godzinę wcześniej równie gorąco żegnał się z Evertonem.

David Moyes zostawia swój klub bez trofeum, ale w zdrowym stanie. Na niego także czekał honorowy szpaler. Przy zmianie trenerskiej w Manchesterze United to właśnie The Toffees ucierpią najbardziej, bo znalezienie człowieka tak regularnie przekraczającego oczekiwania i możliwości jest wyjątkowo rzadkie. Nic dziwnego, że przy rundzie honorowej na Goodison Park łzy w oczach miał właściciel Bill Kenwright.

Meczom United i Evertonu towarzyszyła atmosfera benefisów, gdzie każde kopnięcie miało symbol i niosło za sobą hołd. Gol Rio Ferdinanda z 87 minuty? Oddał niezliczone wsysanie goli w końcówkach spotkań ekipy Fergusona. Strzelił go dodatkowo człowiek wierny mu od 2002 roku, który na swoją bramkę czekał pięć lat. Symboliczne nawet było pozostawienie zdrowego Wayne’a Rooneya na trybunach – Ferguson pokazał, że transferowych żądań nie toleruje. Przyszłość Rooneya na Old Trafford prawdopodobnie dobiegła końca. W jakże innym nastroju do ery jego menedżera. Gol Evertonu? Pokazał ogrom jakości (wyrażany wykonawcami ORAZ wykonaniem), który zaszczepił Moyes za groszowe transfery. Ruch angażujący pół drużyny, gdzie największa liczba kontaktów wynosiła trzy, wszystko w świetnym tempie i dużym rozmachu.

Czytaj dalej…

Selekcja meczów o jakąś stawkę, jakąkolwiek

Przyszedł ten czas w sezonie, gdy gro meczów nie ma większego znaczenia. Ktoś skończy na ósmym, ktoś na 12 – bez różnicy. Jako, że Manchester United uciekł już daleko z tytułem mistrzowskim, w Premier League sensowna gra została jeszcze tylko o miejsca 3-6 (Liga Mistrzów) oraz 15-18 (ostatni do spadku).

Jedyne ciekawe miejsca tabeli w EPL (za WhoScored.com)

Jedyne ciekawe miejsca tabeli w EPL (za WhoScored.com)

Nie jest to zbytnio komfortowe rozwiązanie. Patrzysz na listę meczów i wychodzi mało gier, w których oba zespoły o coś grają. W najbliższy weekend doszukałem się tylko jednej takiej pary: Sunderland – Everton. Nawet szlagiery Liverpool – Chelsea i Tottenham – Manchester City mają umiarkowany ładunek napięcia, bo The Reds i City swoich pozycji w tabeli na 95% już nie zmienią.

W środku tego tygodnia wypadło nam „półkolejcze” w Anglii, w którym jedno ze spotkań napisało wciągający scenariusz. Nawet, gdy był to jedyny bezbramkowy remis. Gdyby Arsenal wygrał u siebie, Everton mógłby żegnać się z wizją Ligi Mistrzów. A tak, The Toffees wciąż mają nadzieje na ciche wetknięcie się do europejskiej elity. Remis zrobił dobrze najciekawszemu obecnie rejonowi tabeli od 3 do 6. Zainteresowane LM ekipy dzieli od siebie raptem pięć punktów. A gdyby Everton wykorzystał początkową przewagę i podbił The Emirates, siedziałby ściśnięty z Arsenalem i Tottenhamem na wspólnej liczbie 58 punktów…

Gdybanie już nic nie da, więc skupmy się na tym co działo się w rzeczywistości. The Toffees faktycznie wyglądają na zespół, który jak mówi sam David Moyes, jest najsilniejszy za jego 11-letniej kadencji. Najładniej pokazuje to przykład przekazywania odpowiedzialności za wynik w różnych częściach sezonu. Z początku Everton ciągnęli za sobą Leighton Baines z Marounanem Fellainim. Wtorek z Arsenalem i wcześniejsze gry pokazały, że teraz świetnie radzą sobie inny boczny obrońca Seamus Coleman oraz inny Belg w pomocy Kevin Mirallas. Coleman był zjawiskowy w meczu przeciwko City, który analizowałem na tych łamach. Wtedy zasuwał przy obu bramkach. Na The Emirates jego ofensywa nie wyglądała już tak zjawiskowo, ale z tyłu zagrał idealnie. Gdy trzeba, przyklejał się do linii bocznej, jednak częściej ganiał do środka i asekurował stoperów. To on wepchnął Everton na ścieżkę remisu, gdy cudem na ostatnią chwilę zblokował strzał Oliviera Girouda. U Mirallasa natomiast niezwykle imponujące są błyskawiczne zejścia z piłką doklejoną do nogi na pełnej szybkości. Akcje grzechu warte.

Czytaj dalej…

Pięć lekcji z meczu Everton – Man City

Everton odniósł heroiczne i zasłużone zwycięstwo nad Manchesterem City. The Toffees przypomnieli swoim kibicom, dlaczego ci śpiewają o nich: „to świetny, stary klub, dla którego warto grać”. Czym zawodnicy Davida Moyesa przeciwstawili się ekipie City?

1. Mucha zakłóca spokój mistrza Anglii

Mucha wreszcie zawładnął Premier League, foto: Wikimedia

Jan Mucha długo czekał na podbicie nagłówków angielskiej prasy. Przez dwa pełne sezony ligowe w Evertonie był trzymany w zamrażarce. W bramce królował bezsprzecznie niezniszczalny Tim Howard.

Teraz, tuż przed końcem obowiązującego kontraktu, Mucha dostał dar od niebios i wreszcie mógł się wykazać. Swój spektakl, który tak dobrze pamiętają kibice w Warszawie, zaczął w najlepszym możliwym momencie. Everton potrzebował natchnionego występu golkipera, gdy musiał pół godziny walczyć w osłabieniu.

Były piłkarz Legii zdał pierwszy test chwilę po czerwonej kartce Stevena Pienaara. Podwójną paradą zatrzymał szturmującego z głębi Carlosa Teveza, by chwilę później odbić dobitkę Jamesa Milnera. Kilkanaście minut później Słowak wygrał kolejny pojedynek oko w oko z zawodnikiem City. Przez resztę gry wyłapywał pewnie strzały z dystansu rywali i dominował na przedpolu. W pełni zasłużył na noszenie na rękach po ostatnim gwizdku. Przy okazji zrobił okno wystawowe dla swoich umiejętności na brytyjskim rynku.

2. Plan uwypuklający przewagi… rywali

Manchester City nie obroni mistrzostwa Anglii przez znaczącą obniżkę w jakości swojej ofensywy. The Citizens dalej mają najlepszą defensywę ligi, a ich bramkarz goni po kolejne Złote Rękawice. Problem leży w skuteczności i niepewnej strukturze ekipy z Etihad Stadium.

Przeciwko Evertonowi Roberto Mancini zagrał systemem 3-4-3, z którym eksperymentuje od początku tego sezonu. Jego wykorzystanie nie jest samo w sobie niczym złym, ale zawiodło jego skuteczne wdrożenie. Poświęcając jednego obrońcę trzeba zbudować sobie liczebną przewagę w środku pola lub atakować szeroko ustawionymi skrzydłowymi. City nie spełniło żadnego z tych kryteriów.

Boczni piłkarze częściej musieli wracać do obrony za zawodnikami Evertonu (o których w punkcie 3). Wtedy goście ustawiali się w formacji 5-2-3 i sami pozbywali się własnych atutów. Nie potrafili zdominować wydarzeń w środku pola. Niechlujne podania skutkowały tym, że trzech pomocników The Toffees – Pienaar, Darron Gibson Leon Osman – zaliczyło razem 17 przechwytów!

Koło ratunkowe rzuciła im dopiero czerwona kartka. Mancini spróbował manewru podobnego do Jose Mourinho z rewanżu Ligi Mistrzów. Jego Luką Modriciem, dodatkowym rozgrywającym w środku pola, miał zostać Samir Nasri. Taka strategia przełożyła się bezpośrednio tylko na jedną groźną akcję Pablo Zabalety – znacznie za mało jak na pół godziny przewagi ekipy aspirującej do mistrzostwa.

Czytaj dalej…

Wszystko jasne

Manchester United mistrzem Anglii 2012/13. Od przyszłego sezonu jako jedyny klub w Anglii mogliby nosić dwie gwiazdki na wzór włoski (jedna za dziesięć tytułów). Do końca jeszcze 12. kolejek, ale na nie trzeba już znaleźć inny temat przewodni niż walka o mistrza.

Podobny obrazek ujrzymy 19 maja 2013 w West Bromwich

Pieniądze za triumf United wypłaca już bukmacher Paddy Power. Obecna dziura między pierwszym United i drugim City to 12 punktów. Na Wyspach jeszcze nikt nie odrobił takiej straty w 12. kolejek. Rekordowe osiągnięcie w tempie gonienia za liderem należy do Man United, które w 1996 roku zdobyło tytuł, mimo że 15 spotkań przed końcem sezonu było tuzin oczek za Newcastle.

Wyjątkowo nudne zrobiły się te wyścigi mistrzowskie w najlepszych ligach Europy. W Niemczech Bayern Monachium ma 15 punktów zapasu, w Hiszpanii Barcelona czeka na oficjalną koronację z 12-punktową luką.

Nie będziemy mieli szalonego, absolutnie szalonego finiszu sezonu 2011/12, kiedy mistrz Anglii zmienił się w ostatnich 10. sekundach rozgrywek. Jeśli się mylę i Manchester United zaprzepaści swój dorobek – obiecuję pofarbować włosy w barwach triumfatora ligi angielskiej i przez tydzień dokumentować fotograficznie moją udziwnioną fryzurę. Jestem jednak pewien, że moje włosy są całkowicie bezpieczne.

Jeśli mistrzowska kampania United miała się kiedyś sypnąć, byłby to mecz z Evertonem. Zrzeszeni tu kibice Czerwonych Diabłów na pewno boleśnie wspominają ostatni remis 4:4 na Old Trafford, choć The Toffees przegrywali 2:4 jeszcze w 83. minucie. Trudne wspomnienia wiążą się też z początkiem obecnych rozgrywek, kiedy Everton na plecach Marouane Fellainiego pobił w fizycznej walce chłopców sir Alexa Fergusona (o przebiegu tamtej walki pisałem tutaj).

Dwa decydujące kroki United do niechybnego tytułu zrobili za nich niebiescy rywale z Manchesteru. Tydzień temu poślizgnęli się na Liverpoolu. W sobotę przybili gwóźdź do mistrzowskich aspiracji w Southamptonie. Porażkę 1:3 i stan nadziei na obronę złota w Premier League u The Citizens nieźle oddał samobój Garetha Berry’ego i gafa Joe Harta. – My dziś nie graliśmy. Grali tu jacyś piłkarze – skomentował po meczu menedżer Roberto Mancini.

Czytaj dalej…

Cichy bohater współczesnej piłki

Nikt nie marzy o karierze bocznego defensora. Na podwórkach wyrzuca się tam największego łamagę. Ale rozwój taktyki podniósł znaczenie tej pozycji. Boczni obrońcy nie sprzedają najwięcej koszulek, ale coraz częściej decydują o losach meczów.

Boczny obrońca z musi dobrze… bronić. Jego zadanie wciąż polega na odpieraniu zagrożenia na skrzydłach i blokowaniu dośrodkowań. Musi właściwie oceniać odległości od środkowych obrońców, trzymać linię spalonego, bo inaczej mozolne trenowanie ustawień w kilka chwil pójdzie na marne.

Dwaj prekursorzy nowego życia bocznego obrońcy

Nowoczesny futbol odróżnia stoperów od bocznych obrońców. W czwórce defensorów ci na skraju boiska grają ofensywniej. To żaden przełom w dziejach piłki. Wspaniały zespół Interu z lat 60-tych opierał swoją zwycięską formułę na rajdach obrońcy Giacinto Facchettiego. Brazylia z 2002 roku sukces odniosła dzięki ofensywnie nastawionym Cafu i Roberto Carlosie. Ale nigdy atakujący boczny obrońca nie był tak powszechnym zjawiskiem jak dziś. Gra po obu stronach boiska wymaga żelaznej kondycji. Nie można sobie pozwolić na spokojne truchtanie w tempie starego silnika diesla. Boczny obrońca musi włączyć turbosprężarkę, bo inaczej zostawi za sobą ogromne dziury.

Odniesieniem do współczesnej myśli taktycznej jest Barcelona, która przebojem wzięła świat (i puchary) w ostatnich sezonach. O skopiowaniu ich stylu marzą tysiące klubów. Hiszpański zespół symbolizuje dążenia trenerów do zdominowania środkowej części boiska. Wiele drużyn gra dziś trzema centralnymi pomocnikami i tylko jednym napastnikiem. W Anglii boki boiska odpuszczają choćby Chelsea, Arsenal i Swansea, których skrzydłowi notorycznie schodzą do środka. We Włoszech trend kultywował do niedawna Milan, którego taktyka 4-3-1-2 wykluczała udział typowych skrzydłowych.

To wcale nie oznacza wymarcia gry na flankach. Po prostu teraz często odpowiadają za nią boczni obrońcy. Są oni nieodzowni do poszerzania pola gry w przypadku gęsto zespolonej defensywy rywala. – Przeciwko drużynom, które się wycofują i grają jednym napastnikiem, boczni obrońcy są „wolnymi” zawodnikami – zauważył angielski analityk David Pleat. Nie ma sensu kryć jednego atakującego czterema piłkarzami. To marnowanie kapitału ludzkiego. Z tego powodu skrajni obrońcy są wypychani na przód.

Pozycję zrewolucjonizował Dani Alves z Barcy. Zapomnijmy ustawianiu go tuż obok stopera. Brazylijczyk to siła ataku Katalończyków w bocznych strefach. Ile goli padło po ruchu Alvesa do podania prostopadłego w polu karnym rywala i wyłożeniu płaskiego podania do napastnika?

Najciekawszym przykładem współczesnego bocznego obrońcy jest Leighton Baines z Evertonu. Właśnie on, a nie żaden błyskotliwy rozgrywający, jest liderem Premier League w liczbie wykreowanych okazji. The Toffees z lewej strony, na której biega Baines, utworzyli swoje centrum ataku. Skrzydłowy Steven Pienaar lubi ścinać do środka, a wolne miejsce uzupełnia kolega z obrony. Baines może oddawać się próbom dośrodkowań.

Czytaj dalej…

Ciasno, zimno,… wciągająco

W Anglii śnieg i pioruńsko zimno. Kluby Premier League w poszukiwaniu ciepła ścisnęły się do kupy i dzięki temu wyraźnie spłaszczyła się tabela. Tłok sprawia, że sprawa mistrzostwa kraju i Ligi Mistrzów wciąż jest szeroko otwarta.

Everton mógł zbliżyć się do Tottenhamu, ale otworzył furtkę do czołowej czwórki Arsenalowi i Liverpoolowi. Poniedziałkowe zakończenie kolejki gorzko rozczarowało sympatyków The Toffees. Piłkarze Davida Moyesa mieli wyraźnie problemy z rozgrzewką w Southampton, bo na pierwszą połowę wybiegli zupełnie chłodni. Oddali inicjatywę Świętym, jakby chcieli sprawić prezent powitalny ich nowemu menedżerowi Mauricio Pochettino. Naiwne straty w środku pola rozpędzały trybiki Gastona Ramireza. Ten świetnie współpracował z piekielnie inteligentnym Rickie Lambertem, który upatrzył sobie wolny plac za plecami nieprzekonywującego z początku Leightona Bainesa. Lambert szturmował to od boku, to wykorzystywał siłę fizyczną i groźnie główkował. Brak goli dla Southamptonu był prawdziwym cudem.

Boruc i pełne ręce roboty w drugiej połowie z Evertonem

Równie cudownie Everton przemienił się w trakcie kwadransa przerwy. Goście zaczęli szanować piłkę. Wpuścili dodatkowego napastnika, wypchnęli Bainesa do przody oraz zaczęli dominować w powietrzu. Do tablicy został wezwany Artur Boruc.

Pisanie o sukcesach Polaków w Premier League to wdzięczne i niecodzienne zadanie. Boruc w drugiej połowie z Evertonem zaczął realizować marzenie wielu rodaków, którzy w jego transferze do Świętych widzieli tylko odskocznię do ligowego giganta (niczym u Edwina van der Sara w Fulham). Widziałem Boruca w tym sezonie czterokrotnie. Przeciwko Arsenalowi zaczął niepewnie z rękawicami wysmarowanymi masłem po same czubki. Wszelkie centry, strzały i podania zakrawały o horror (na początku). Z Evertonem pokazał się zupełnie inny człowiek. Dośrodkowania w koszyczek, pewnie na przed polu. Polak dodał do tego dwie kapitalne parady, którymi na gibkości i refleksie zatrzymywał Marouane Fellainiego i Victora Anichebe. Komentator Sky Sports przypomniał, że takiego Boruca to on oglądał w Celticu.

Polak nie pękł, Everton zremisował. Ku wyraźnej uldze szczęśliwych ludzi z Tottenhamu. Koguty dały Manchesterowi United próbkę, tego co czuje każda drużyna, której przybysze z Old Trafford pakują gola w doliczonym czasie gry (nazwijmy to Fergie Time Comeback™).

Cios Tottenhamu w 93. minucie był przejawem sprawiedliwości (25-5 w strzałach dla gospodarzy), ale też zakłócił ocenę maestrii planu taktycznego sir Alexa Fergusona na trudny wyjazd. United niemal do końca trzymali siedmiopunktowe prowadzenie w tabeli i szli po kolejny skalp na gorącym terenie (po Manchesterze City, Chelsea i Liverpoolu).

Czytaj dalej…

Kolejka z marzeń Manchesteru United

Przykro było zerknąć jak bardzo Arsenal potwierdził moje piątkowe prognozy. Kanonierzy odstają od ligowego szczytu tak mocno, że zwycięstwo Manchesteru United wydawało się rutynowe, niczym coroczna przejażdżka po Wiganach lub innych Sunderlandach. Dla Czerwonych Diabłów ten weekend nie mógł ułożyć się korzystniej.

Kolejka marzenie dla Manchesteru United

Poza United tylko West Bromwich Albion zdołało wyszarpać zwycięstwo spośród drużyn z pierwszej 12 tabeli. The Baggies nie są żadnym zagrożeniem, więc liczyły się przede wszystkim remisy Chelsea i Manchesteru City oraz porażki Arsenalu i Tottenhamu. Urywanie punktów faworytom mogło wynieść w tabeli kilka goniących zespołów (Liverpool, Newcastle), ale i one marnowały okazję. Już teraz zarysowały się grupy – czołowa trójka, walka o Ligę Mistrzów, rywalizacja o TOP10, bezpieczne rejony tabeli oraz bitwa o utrzymanie.

Hit?

Starcie Manchesteru United z Arsenalem było wątpliwą reklamówką dla Premier League. Wolne tempo obu stron, zupełna impotencja Kanonierów w linii pomocy oraz na skrzydłach sprawiły, że ciekawe historie z Old Trafford wyczerpały się już w trzeciej minucie. Wtedy gola strzelił ten, którego wszyscy oglądali przez podwójną lupę – Robin van Persie. Kropka. Pozostałe chwile z powodzeniem mogłyby się nie odbyć, bo United mieli tak uderzającą przewagę.

Jesteśmy teraz bardzo daleko z tyłu. W tym momencie nie można tego powiedzieć (żeby Arsenal był wystarczająco dobry na czołową trójkę) – przyznał Arsene Wenger. Menedżer Arsenalu bardzo ponarzekał na postawę defensywy. Jej jakość najlepiej (najgorzej?) oddał występ Andre Santosa – wiecznie spóźnionego i wyjętego z właściwej pozycji. Antonio Valencia nie miał problemów z omijaniem sztywnych kończyn brazylijskiego rywala, który do obrony na najwyższym poziomie zwyczajnie się nie nadaje.

Jak źle dzieje się w Arsenalu, skoro 100% racji miał sir Alex Ferguson mówiący o zbyt niskim wyniku? Porażka 1:2 cukruje rzeczywistość Kanonierów. Przy dwubramkowych stratach rzut karny zmarnował Wayne Rooney. Arsenal celnie wstrzelił się dopiero w doliczonym czasie gry. Nawet ich bramka była wynikiem przypadkowego odbicia i błysku Santiego Cazorli, a nie zaplanowanego ruchu.

Czytaj dalej…

Wybuchowa niedziela z niesmakiem w tle

Już w głowie układałem zgrabne akapity o SuperNiedzieli. Piłkarze w Anglii dzień święty prawdziwie uświęcili i pokazali dlaczego Premier League to w wielu głowach rozgrywki „naj” – najbardziej nieprzewidywalne, najszybsze, najciekawsze. Ale też najbardziej irytujące. Sędziowskie katastrofy skutecznie oddaliły futbol od centrum zainteresowania.

Zepsute powietrze

Jest to tym bardziej irytujące, że nawet piłkarska księga zasad głosi dogmat „niewidzialności” sędziego. Jak piłka go dotknie, to jakby nic się nie działo. Na boisku ma być duchem, powietrzem. Ładny to duch, który wypaczył wyniki trzech meczów z udziałem klubów czuba tabeli.

Clattenburg wyrzuceniem Torresa niweczy powrót Chelsea

Mark Clattenburg namieszał najbardziej i to z okazji wydarzeń, które uważnie śledziły masy. Pierwsza czerwona kartka dla Branislava Ivanovicia – brawo, pełna zgoda. Jednak pomachanie obiema kartkami przed nosem Fernando Torresa za domniemaną symulację zabiło szlagier na Stamford Bridge. Clattenburg ruchem kartki w stronę Hiszpana drastycznie wpłynął na przebieg dalszej gry. W takim momencie musiał być w 101% pewien swego. Rozumiem podobną decyzję, gdyby Torres frunął wślizgiem na złamanie nogi rywala. Wtedy nawet, gdyby Chelsea miała zostać w siedmiu, czerwona się należy. Ale za symulację, której nie było? Nawet sir Alex Ferguson powiedział, że Jonny Evans złapał nogą  Torresa. Wyrzucenie Hiszpana łudząco przypominało czerwień Robina van Persiego w meczu Arsenalu z Barceloną (wyleciał za kopnięcie piłki po gwizdku). Tak samo jak wtedy, wykluczenie przesądziło o losach rywalizacji.

Od tego momentu wiedziałem jak będzie wyglądał mecz 11 vs 9 i zupełnie przeszła mi ochota na jego oglądanie. Wrażenia zupełnie sknocił gol ze spalonego Javiera Hernandeza. Jakby tego było mało, Guardian donosi, że Chelsea zgłosiła do ligi zażalenie na sędziego, który ponoć miał rasistowsko odzywać się do graczy The Blues. Jeśli to okaże się prawdą, Clattenburg na długo pożegna się z gwizdkiem.

Manchester United wyciągnął wynik 3:2, choć nie powinien. Trudno winić Czerwone Diabły, że skorzystały z okazji. Rezultatem 3:2 miały się też skończyć derby Liverpoolu. Nie znajduję choćby jednego elementu usprawiedliwiającego decyzję o nieuznaniu gola Luisa Suareza z doliczonego czasu gry. Żadnego spalonego przy żadnym podaniu, nie ma faulu, wszystko czyste jak łza. Czujne oko kamery Match of the Day 2 wyłapało jeszcze jak długo zwlekał liniowy z podniesieniem chorągiewki. Machnął się paskudnie.

Czytaj dalej…

Nie jest uciążliwy, to mój brat

Dla ligowej tabeli pewnie ważniejszym meczem będzie Chelsea-Manchester United. Ale derby są tylko jedne – walka o dominację w Merseyside. Dziś zamiast tradycyjnej zapowiedzi zapraszam do poczytania o tle tej wyjątkowej rywalizacji.

Niedzielne derby Liverpoolu odbędą się na Goodison Park, czyli w domu Evertonu. The Toffees mają prawo się czuć jak u siebie także na Anfield. Do 1892 roku właśnie ten stadion był świątynią Evertonu. Dopiero kłótnia o czynsz doprowadziła do podziału miasta na dwie strefy – czerwoną i niebieską. Liverpool FC wziął stadion, a Everton wyniósł się na drugą stronę Stanley Park. To była praprzyczyna rywalizacji, która gorzeje do dziś.

„To oddziela nas od innych”

Jeden dom, dwie miłości

Derby Merseyside nie są jednak zakorzenione w klimacie nienawiści i żądzy krwi. Brak tu podziałów religijnych jak w Glasgow, gdzie Rangersi wrzeszczą do Celticu „Pieprzyć papieża”. Nie uświadczy się także podziału administracyjnego jak w Manchesterze. Żadna geografia, czy profil klasowy nie dzieli zwolennika Evertonu od Liverpoolu.

Dlatego podział przynależności klubowej jest zupełnie unikalny. Nie przebiega po osiedlach, a nawet po rodzinach. Twój dziadek i mama mogą być zatwardziałymi The Toffees, ale babcia z wujkiem mają karnet na Anfield. Z tego powodu we wczesnych latach o tym meczu mówiło się „Friendly derby” (Derby przyjaźni), a na trybunach czerwone koszulki siedziały tuż obok niebieskich.

– Największą radość czerpię z wygranej nad Evertonem, ale drużyną, którą najbardziej szanuję też jest Everton – mówi Anthony Dunn, kibic Liverpoolu. – Moim ulubionym stadionem na wyjazd jest Goodison Park, a ulubione dni w roku to derby. Jak można nienawidzić czegoś, co kochasz?

Czytaj dalej…

Premier League do taktycznej tablicy – 5. kolejka

Po chwili przerwy, wracam na blogu z serią wykresów taktycznych. Dziś na rozkładówkę trafiają: płynna zmiana systemu Villas-Boasa, odrodzenie Victora Anichebe, znaczenie Rickiego Lamberta dla Southampton i „popsuty” Gervinho. Zapraszam!

1. Powrót do postaw

Metamorfoza Bale’a symbolizuje zmiany Tottenhamu

W meczu Liverpool-Manchester United losy zmieniła czerwona kartka Jonjo Shelveya, w przypadku Tottenham-QPR była to zmiana taktyki Andre Villas-Boasa. Koguty zaczęły w standardowym w tym sezonie 4-2-3-1, ale w obliczu problemów ze zdrowiem obrońców do tylnej formacji został przesunięty Gareth Bale. Walijczyk symbolizował trudności w kreacji ataku Tottenhamu, który był przewidywalny i oddał QPR inicjatywę w środku pola.

W przerwie, z wynikiem 0:1 w bagażu, Villas-Boas postanowił odwołać się do taktyki 4-4-1-1. Nie wahał się cofnąć w czasie i postawić na ustawienie żywcem wyjęte z książki poprzednika, Harry’ego Redknappa.

Skutki najlepiej widać po przywoływanym Bale’u. W pierwszej połowie cofnięty Walijczyk dostawał piłkę do nogi w okolicach środka. Po roszadzie taktycznej koledzy podawali Bale’owi na dobieg, aby maksymalnie wykorzystał wrodzoną szybkość.

Tottenham ciągle nie był zupełnie przekonywujący i potrzebował szczęśliwego gola samobójczego. Ale przynajmniej w formacji 4-4-1-1 sprawniej wyprowadzali ataki i mieli większą szerokość gry. To tylko dowodzi, że Villas-Boas nie jest już uparciuchem z Chelsea, który stawia na swoje niezależnie od całego otoczenia. Kiedy trzeba, potrafi odwołać się do nowego pomysłu, a wręcz wyciągnąć go ze stylu Kogutów z zeszłego sezonu.

2. Z cienia Jelavicia

Przełom dla Anichebe?

Kariera Victora Anichebe w Premier League to długa historia kontuzji i rehabilitacji. Jednak w obliczu urazu Nikicy Jelavicia, to właśnie Nigeryjczyk dostał zadanie zastąpienia superstrzelca z Chorwacji. Jeśli to miało powstrzymać pokaźnie rozpędzony Everton… cóż, nie udało się.

Siłą The Toffees w tym roku jest kapitalna współpraca Stevena Pienaara i Leightona Bainesa na lewej stronie. Taki układ wspaniale wpisuje się w mocne strony Anichebe. Na wykresie da się dostrzec, że silny napastnik z Nigerii wykazywał tendencję do ruchów w lewo podczas rywalizacji ze Swansea. Anichebe szukał korytarzy między bocznym obrońcą Angelem Rangelem (ofensywnie nastawiony) i Garry’ego Monka (niezbyt mobilny 33-latek). Tam łączył ataki z Pienaarem i Bainesem.

Świetnie się obawia się to po wykresach strzałów – każda z 10 prób miała swoje źródło po lewej stronie. Przeładowanie właśnie tej flanki było jedną z przyczyn rozbicia Swansea na Liberty Stadium (poza piorunującą siłą fizyczną napastników The Toffees, znacznie ponad możliwości Łabędzi).

3. Mister Southampton

Człowiek-orkiestra u Świętych

Rickie Lambert wkraczał do Premier League z zasłużoną opinią kapitalnego egzekutora. Niech świadczą o tym ostatnie sezony, w których nie potrafił zejść poniżej 20 goli w lidze na rok. Lambertowi nie robi żadnej różnicy czy strzela w League One, czy w Premier League (w tym sezonie już 4 bramki w 5 meczach).

Jednak nazywanie go typowym lisem pola karnego i człowiekiem skupionym wyłącznie na polu karnym jest zupełnie bezpodstawne. Lambert stanowi kluczowy element trybików ofensywnych Świętych. Po lewej stronie wykresu można dostrzec podania skierowane do niego podczas wygranego meczu z Aston Villą. Z miejsca widać, jak magnetycznie Lambert przyciąga długie zagrania. Świetnie radzi sobie z przyjmowaniem długich piłek, czym ułatwia Southampton szybkie przenoszenie akcji do przodu. Tak efektywny napastnik grającymi plecami to skarb. Ale to nie wszystko.

Po prawej stronie widnieją podania wykonane przez Lamberta. Choć te strzałki na pierwszy rzut oka nie wyglądają zbyt efektownie, trzeba podkreślić, że 30-latek ma dobre oko do wypuszczania kolegów na wolne pole. Ma dość niski procent skutecznych zagrań, ale wynika to posyłania podań na wysokim ryzyku.

4. Głową w mur

Stary, zły Gervinho

Arsenal zrobił wszystko, aby wyszarpać zwycięstwo w jaskini lwa – Etihad Stadium. Kanonierzy zaszokowali Manchester City swoimi ekspresowymi kontrami. Z drugiej strony obrzydzali życie mistrzów Anglii przez świetne czytanie ich podań (sam Per Mertesacker zaliczył 7 przechwytów).

Londyńczycy wygraliby, gdyby odrobinkę dokładniejszy był Gervinho. Atakujący z Wybrzeża Kości Słoniowej błysnął ostatnio przeciwko Southampton, dlatego menedżer Arsene Wenger dał mu szansę z City. Jednak zamiast spodziewanych czarów, Gervinho przypomniał karykaturę zawodnika z poprzedniego starcia.

Obnażają go statystyki. Z aż 12 prób dryblingu, tylko 33% okazało się udanych. Co więcej, Gervinho przegrał wszystkie pojedynki w najgroźniejszych strefach. Odpowiedzialny za niego po lewej stronie Pablo Zabaleta nakrył go czapką i nie pozwolił poszaleć.

Gracz Arsenalu wciąż potrafił znaleźć się we właściwym czasie do oddawania groźnych strzałów. Niestety dla Kanonierów, Gervinho fatalnie pudłował w wybornych okazjach – najlepszą zepsuł tuż przed ostatnim gwizdkiem sędziego.